ultrakrew
11.09.2023

Tor des GSB – relacja z letniej części sportowej Ultrakrwi

Jacek Bastian

Miesiąc temu o tej porze z przerażeniem przeglądałem raporty pogodowe. Kilka dni przed naszym wyjazdem na Tor des GSB w Beskidach szalał pogodowy Armagedon.

Wiem, że tradycją Ultrakrwi jest „dobra pogoda”, ale żeby aż tak?

Perspektywa brodzenia w błocie nie była zbytnio motywująca 😊 Zawsze powtarzam, że pogoda na trasie może być jakakolwiek, ważne tylko, aby na starcie była ok. Taka, aby człowiek był zadowolony.

Ustalenie terminu i możliwości startu trwało do ostatniego momentu. Ostatecznie wystartowaliśmy razem: Sebastian Marszałek i ja.

Okazało się, że pierwszym wyzwaniem jakie przyszło nam pokonać było znalezienie noclegu. Obdzwoniliśmy chyba wszystkie możliwe adresy (do jednej Pani dzwoniłem nawet 3 razy, bo zarządzała kilkoma lokalami 😊). Dwa dni przed wyjazdem – zero szans. Ustalamy z Sebastianem, że bez względu na wszystko jedziemy i będziemy spać gdziekolwiek. Nastawiliśmy się, że jak coś, śpimy gdzieś w Ustrzykach i rano pokonamy dodatkowe 5 km.

Słowo „GDZIEKOLWIEK” zrobiło podczas TDGSB prawdziwą karierę 😊 Miało wiele odcieni.

Ostatecznie przyjął nas Pan Jacek z Wołosatego, który udostępnił nam możliwość noclegu w turystycznych warunkach w zaadaptowanym barakowozie. Jeszcze raz dziękujemy.

Od pierwszej nocy zazdrościłem Sebastianowi. Chłopak jest zaprogramowany 😉 Ma doskonale dopracowany program „SPAĆ”. Gdy ja męczyłem się z zaśnięciem, Mieszko spał w najlepsze. Tak było przez wszystkie dni. Żartowaliśmy sobie, że ma nowsze oprogramowanie.

Szybka poranna pobudka i od startu nadprogramowe metry.

W amoku startu nie zauważyliśmy, że oficjalny start jest za nami a nie przed nami. Musieliśmy wracać, ale udało się nam rozpocząć zgodnie z planem.

Już te poranne godziny pokazywały, że będzie ciepło. Zaje…..gorąco.

Zapomniałem dodać, że dzień przed naszym wylotem do Rzeszowa, dla całej naszej trasy przejścia został ogłoszony alert pogodowy najwyższego stopnia o upałach.

Mamy doświadczenie z zeszłego roku, z poprzedniego pokonywania całego odcinka Wisły, od źródeł do ujścia. Wtedy też były alerty i było ekstremalnie ciepło.

Był wewnętrzny spokój, ale na trasie okazało się, że nieuzasadniony. Góry, to jednak nie Wisła.

Początek szedł sprawnie, a gdy dotarliśmy do Ustrzyk, jedyną rzeczą o której marzyliśmy, to się czegoś napić. Zimnego i dobrego. Wybór mieliśmy jasny, doskonale sprawdzony w zeszłym roku na „Wiśle”.

Gorąc robił się coraz bardziej nieznośny. Różnica między mną a Sebastianem jest taka, że on się prawie nie poci, a ja tak, jakbym był cały czas pod prysznicem 😊

Na tych około 25 km wypiłem prawie 5 litrów płynów. Szczęśliwym trafem na przełęczy pod Tarnicą był ciek wodny.

Ten upał w Ustrzykach był początkiem mojej męki przez Połoninę Caryńską. Na podejściu cały czas w głowie dudniła mi piosenka Wiewiórki na Drzewie.

Dosłownie na podejściu walczyłem o każdy metr.

Warunki na trasie były jak w szklarni. Im bliżej doliny tym bardziej nieznośnie. Wilgotność powietrza i temperatura niszczyły w mgnieniu oka. 

Od zawsze źle znoszę upały, tzn. do momentu aż organizm jakoś się ogarnie i dostosuje.

O dziwo na szczycie warunki były bardziej znośne. Minimalny wiaterek odrobinę chłodził rozgrzane ciała. Udało mi się nawet minimalnie przyspieszyć.

Widząc, że Sebastian ma moc, podjąłem bardzo trudną dla mnie decyzję.

Bolało jak cholera, ale wiedziałem jaki jest cel Ultrakrwi.

Ustaliliśmy z Sebastianem, że w Berehach zejdę z trasy, aby się schłodzić i spotkamy się w Smereku.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak mądrą podjąłem decyzję. Chyba jedną z najmądrzejszych w mojej historii ultra. 

Na zejściu z Caryńskiej zaczęło się ponowne wejście do szklarni. Im bliżej Berehów, tym bardziej czułem jak słabnę. Coraz bardziej.  Cały czas miałem w głowie jedną myśl. Pamiętam z wcześniejszych Rzeźników, że na dole, są strumyki.

Tylko ta myśl jakoś utrzymuje moją motywację. „Jest!”. Jak dziecko cieszę się na odgłos wody. Pośpiesznie uzupełniam płyny i nagle mam oznaki zasłabnięcia. Jestem jak ruski kineskom. Coraz mniej ostry obraz. Wiem jakie jest uczucie zemdlenia. Jestem dość blisko tego wydarzenia.

Udaje się. Gdyby nie drzewo za mną, padłbym jak długi na ziemie.

Mam ewidentne oznaki udaru. Według mnie cieplnego.

Przez głowę przechodzi mi myśl, co dalej? Szacuję, że będę miał jakieś 5 godzin, dopóki Sebastian nie dotrze do Smereka. Liczę, że pozwoli mi to na dojście do siebie.

Jakoś się udało.

Jako tako doszedłem do siebie, cały czas martwiąc się o Sebastiana. Widziałem, że jego powolne tempo wejścia świadczy, że nie jest różowo. Kilka razy dzwonię i sprawdzam łączność.

Dopiero jak się spotkamy, Sebastian powie, że było ekstremalnie. Także miał straszny kryzys temperaturowy. Jemy, uzupełniamy płyny i ustalamy taktykę, bo nasze plany czasowe mocno się rozjechały.

Od teraz stajemy się specjalistami od statystki, wszelkiej maści przeliczników, normy dziennej etc.

Nie będę ściemniał. Bardzo się bałem wyjścia z Smereka. Uczucie wstydu, ze musiałem zejść, obawa co będzie dalej nie dawały mi wewnętrznego spokoju. Ustalamy z Sebastianem, że wyjdę wcześnie, tak, aby na Fereczatą wejść bez rzężenia. Tak, aby na mnie nie czekał. Taki program „wspieram cieniasa 😊”

Od rana, przez temperaturę miałem cały czas sucho w gardle.

To powodowało, ze non stop musiałem cos pić. Postanowiłem zaeksperymentować z oddychaniem. Zaczynam na wszystkich podejściach oddychać przez nos.

To będzie moja metoda to końca naszej trasy.

Odzyskałem jakąś tam moc. Na Jaśle mamy wspaniały zachód słońca. Kilka super rozmów z ludźmi. Wspominają nam, że robią GSB od ponad 2 tygodni. Opowiadają o deszczach i błocie na trasie.  Będzie ciekawie, zgodnie myślimy.

My im opowiadamy o naszym celu.  Myślę, że tylko kilka osób nam uwierzyło. Kilka razy miałem wrażenie, że ludzie pomyśleli, że nieźle czarujemy.

W końcu kto normalny chce to zrobić w 7 dni?

Zaczyna się pierwsza noc. Odkrywamy, jak bardzo bieszczadzkie lasy są pełne zwierzyny. Jedyne o czym chyba obaj myślimy, choć o tym za bardzo nie mówimy, to abyśmy nie natknęli się na niedźwiedzie, które za Cisną są mocno obecne.

Wielokrotnie klaszczemy, kilka razy mocno krzyczymy, gdy znienacka pełno odgłosów zwierzyny.

Od teraz słowo „GDZIEKOLWIEK” robi swoją karierę.

Pierwsza decyzja, o przerwie zapada, gdy odbijamy się od każdej ze stron leśnej drogi. Krótki odpoczynek robi swoje.

Sebastian bardzo wyczekuje dojścia do Żebraka, przełęczy pod Chryszczatą. Mówi coś o chatce, żeby tam zrobić reset. Ja, pamiętając z Rzeźnika, że to moment z Cisnej, mówię, ze to za chwilę. Naprawdę byłem o tym bardzo przekonany. Ta chwila trwała ponad 2 godziny. W sumie nie wiem, czy tak wolno szliśmy, czy jakoś szlak został wydłużony 😊

Mamy go! Jest! Krzyczymy, jak małe dzieci, które znalazły jakiś skarb w piaskownicy.

Wspólnie ustalamy, ze 15 minut przerwy się nam należy. Leżymy na ławkach.

Siłą zespołu jest współpraca i, kiedy trzeba, negocjacje 😊 Te wychodzą nam niebywale sprawnie. 15 minut przedłuża się do pełnej lekcji w szkole.

Dzieci zadowolone! Dzieci mogą pójść dalej 😉

Kleimy się niemiłosiernie, brud jest wszędzie, śmierdzimy cudownie. Muchy towarzyszą nam na trasie jak stadzie krów na pastwisku.

Od pierwszego dnia, a zwłaszcza wieczora i nocy, towarzyszy nam pewien jegomość, który ewidentnie zaczął cierpieć na bezsenność. W tym przypadku bardzo dobroczynną dla naszej dwójki.

To nasz Mariusz Brzeziński. Dzwonił, sprawdzał łączność, motywował. Te jego telefony o pierwszej czy trzeciej w nocy, były jak dotarcie do punktu odżywczego. Dawały mnóstwo energii.

Dopiero chyba trzeciego dnia mówimy Mario, że zawsze dzwoni, gdy mamy pod górkę.

Ta jego bezsenność objawi się cudowną wiadomością i niespodzianką, którą nam zrobi.

Tymczasem, i słusznie, Sebastiana ogarnia jedno pragnienie ­– wykąpać się. Robimy to w dolinie. Mieszko jest przedzikiem, i wchodzi cały do potoku. Mi wystarczy kąpiel na „raty” 😊

Jest wcześnie rano, upał już nieznośny.

Docieramy do Komańczy, gdzie przez święto wszystko jest pozamykane. Ale jest schronisko. Tu na pewno będzie super – tak zakładamy. Rzeczywistość okazuje się dramatycznie inna.

Nie chcę się rozpisywać, ale nie polecamy tego miejsca. Mieliśmy „przyjemność” zaznać spotkania z wyjątkowym bucem, który przegonił nas z możliwości spania na zewnątrz. Szeryf całego tego bałaganu. Dosłownie.

Jeżeli nie chcecie zatrucia pokarmowego, to nie korzystajcie z dobrodziejstwa kuchni. Pani kelnerka, kucharka i częściowo sprzątaczka w jednej osobie, korzysta z tych samych rękawiczek jednorazowych do wszystkiego 😊 To miejsce wyraźnie nie lubiące turystów. O warunkach higienicznych w toaletach nie będę nawet pisał. Koszmar.

Drugi dzień był najgorszy.

Nie, nie przez zmęczenie. Przez pogodę i „przyjazny” Beskid Niski. Do końca dnia zrobiliśmy jakieś 30 km. Prawdziwy dramat.

Głodni, bez dużych zapasów picia, szliśmy z otrzymywanymi na trasie informacjami, że tam dają jeść. Wszystko nieaktualne ☹

Upał i dosłownie jeden mini potoczek na trasie ratują sytuację. Jest picie.

Na trasie Sebastian na bieżąco podawał info, ile będziemy mieli jeszcze podejścia do celu.

Po drodze mijamy kilka tablic z informacją o zagrożeniu spotkania z niedźwiedziami.

Spotykamy turystkę z dzwoneczkiem. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że była w głośnej grupie. Taką niedźwiedź usłyszałby z kilometra 😊

Poczucie bezpieczeństwa jest jednak najważniejsze.

Po prawie 12 godzinach bez żadnego jedzenia docieramy do Puław, gdzie w ośrodku narciarskim możemy zjeść przepyszne jedzenie.

Totalnie zmęczeni postanawiamy się przespać kilka godzin w godziwych warunkach. To był nasz jedyny taki luksus na całej trasie.

Precyzyjne wyliczenie ile musimy zrobić do godziny 5:00 dnia następnego, aby wykonać dzienną normę, mocno nas motywuje. Ostatecznie prawie się to nam udaje. Mamy niedoróbkę około 15 km.

Miałem w życiu wiele ciekawych spotkań, ale to zapamiętam na zawsze. Szlak przechodzi przez pole namiotowe. Widzimy 3 osoby, które sobie biesiadują. Postanawiamy uzupełnić płyny i pytamy czy możemy podejść.

Rozmowa się rozkręca, opowiadamy co robimy, gdy nagle jeden z uczestników przystawia nam mikrofon. Okazuje się, że spotkaliśmy się dziennikarzem Radia Rzeszów i zaczynamy wywiad. To było tak niespodziewane, że przez moment czułem się jak w ukrytej kamerze.

Dostajemy poradę jak możemy sobie skrócić drogę do Iwonicza omijając Rymanów. My na to, że nie możemy bo nas monitorują 😊 Było to jednak kuszące.

Zmotywowani ruszamy dalej.

W Iwoniczu otwieramy nasz pierwszy szpital na peryferiach. W tle akcja walki jakiegoś zwierzęcia z polowaniem za sarną Może to był pies, ale chyba przechodzącym mutację 😊 Ostatecznie sarna z przewagą wygrała.

Pod wiatą doprowadzam swoje stopy do jakiegoś tam stanu. Ropy było tyle, że mogłem spokojnie zostać Szejkiem. W końcu Podkarpacie kiedyś ropą stało 😊

I tak zaczęły się nam właściwe Beskidy Niskie.

Niby nie wysokie, ale podejścia krótkie i prawie pionowe 😊

Cieszymy się, że błoto o którym tyle osób nas przestrzegało obeschło na tyle, że jest ok. Niemniej próbkę mamy. Wielokrotnie mówimy, że w deszczu i błocie na tym podejściu/zejściu nie chcielibyśmy być.

Dla nas to kolejny dzień polowania na jedzenie. Dostajemy informacje, że w Kątach spokojnie zjemy – jest restauracja i jest czynna.

Miedzy sobą ustalamy co zjemy, aby było szybko.

Szybkość, to słowo klucz jak nasze plany legną w gruzach.

Kolejny dzień, kolejna knajpa zamknięta. Tylko teraz, ze względu na uroczystość rodzinną. Właściciel zaprasza nas rano 😊 😊

Na szczęście w miejscowości jest sklep spożywczy.

Postanawiam, że użyje swoich wszystkich umiejętności i załatwię nam ciepły posiłek.

Dla mnie to punkt honoru.

Mieszko zapewne pomyślał: „Bastian zwariował. Słońce mu nie służy”

Załatwiam pocięte bułki, pulpety na gorąco ze słoika i pełno picia.

Wspaniała obsługa sklepu bardzo nam pomogła.

Mamy pełen wypas. Mam poczucie sukcesu i obrony autorytetu jak nic.

Sebastian w czasie mojego pobytu w sklepie rozmawiał z turystami, którzy są krwiodawcami i nas śledzą. Byli z Katowic.

Te wszystkie pozytywne wydarzenia nastrajają nas na kolejną noc.

Nie wiemy jednak jeszcze, że to będzie noc pełna przygód. Taki marsz na orientację, którego nie planujesz i nie chcesz w nim uczestniczyć.

Jednak musisz 😊

Po drodze wszystkie napotykane osoby pytamy o jedno – czy gdzieś na trasie jest możliwość zjedzenia czegoś.

Dostajemy namiary, które później okażą się kolejną fikcją.

Noc zaczyna się niewinnie, trochę mniej znaków, jakiś mały strumyk, lekki okresowy deszczyk, trochę podmokły teren, błotko tu błotko tam.

Przed startem Sebastian próbował wgrać tracka do zegarka. Niestety się nie udało.

Ja nie zaciągnąłem wersji offline mapy.

Jak na prawdziwych Miszczów przystało 😉 Co tam będą sobie ułatwiać.

Zgodnie jednak stwierdziliśmy, że to GSB – jest dobrze oznakowane. Ten jeden odcinek na całej trasie tak bardzo przeczył temu przekonaniu.

Ciąg rzeczek, łąk, małych i dużych, sprawił, że na poszukiwaniu właściwej trasy straciliśmy mnóstwo czasu.

Nasilał się deszcz, zrobiła się mgła.

Docieramy na wielką łąkę, którą niedawno skosił rolnik. Wcześniej brak oznaczeń w celu wybrania właściwej drogi ułatwiała nam wysoka trawa. Widzieliśmy wydeptanie.

Teraz jesteśmy na wielkiej łące, zero pomocy, jest zaje….mgła i nasza dwójka. Wybieramy charakterystyczne punkty i się rozdzielamy. Szukamy znaków.

Czasem coraz dalej od siebie, bez zasięgu szukamy właściwej drogi. Nawołujemy się, spotykamy się i jeszcze ileś razy powtarzamy ten sam manewr.

Stracimy kupę czasu.

Po drodze turyści ostrzegli nas przed drogą przez bagna w pobliżu Bartnego, że jest obejście, że warto tamtędy.

Nie znaleźliśmy go, a w sumie nawet o nim za bardzo nie myśleliśmy. Były tylko dwa kierunkowskazy do Bartnego krótszy i dłuższy. Wybieramy krótszy. Okaże się, że to przez bagno 😊

O nocnych zwierzynach, polowaniu na wodę nie piszę. Uwierzcie, tego dnia było najwięcej zwierzyny na całej trasie, wody jeszcze mniej, a brak snu coraz bardziej dawał się we znaki.

Jest i ono. Bagno. „Bagno jak bagno. Nie pierwsze i nie ostatnie w życiu, jakie przechodzę”, myślę.

Szybko wspólnie zmieniamy zdanie. Brak dobrego oznakowania (być może znakujący zakładali, że nikt normalny po ciemku tędy nie chodzi 😊) i nawigacji robi swoje.

Szybko przekonuję się, ze to bagno przez wielkie „B”.

Szukając właściwej drogi, sprawdzam czy jest bezpiecznie.

Zawsze mam zasadę, że w takim przypadku możliwie mocno cały ciężar przenoszę na stronę, która ma oparcie.

Jestem dosłownie zdziwiony i przerażony jednocześnie, że mój kijek szukający właściwej drogi zanurzył się po rękojeść w bagnie. W sekundę. Bez większego napierania.

Pierwsza myśl, co by było, gdybym tam miał cały ciężar?

Druga jeszcze ważniejsza, „co za bałwan prowadzi zwykły szlak turystyczny przez takie miejsce?”

My sobie poradzimy, ale jakieś małe dziecko, albo wycieczka szkolna? Lepiej nie myśleć. Całe szczęście, że jest mało prawdopodobne, aby na taką pustkę mieli siłę dojść.

Po doświadczeniu z kijkiem zgodnie ustalamy, że idziemy ostrożniej.

Senność jest coraz większa. Zaczyna się marsz żywych zombie 😊 Robimy dodatkowy metraż odbijając się od skraja do skraja drogi.

Przez kilka wcześniejszych godzin mijaliśmy wiatę za wiatą. Postanawiamy, że w najbliższej na trasie, robimy przerwę i śpimy 2 godziny.

Minie długie 25 kilometrów, gdy narastający deszcz zachęci nas do przerwy. Przez całą tę drogę – żadnej wiaty.

To będzie nocleg szczególny. Mamy z sobą namiot NCR, który w zeszłym roku się nie sprawdził.

Teraz w deszczu ma szansę na swój właściwy debiut.

Jego rozstawienie zajmuje nam jakieś 20 minut.

Okazuje się, że jest w nim tak gorąco, że spływamy. Sebastian po włączeniu programu „SPANIE” momentalnie zasypia.

Ja postanawiam wyjść na zewnątrz i spać w śpiworze. Na szczęście deszcz przestaje padać.

Kolejną noc oczywiście towarzyszył nam Mario, który z nieśmiałością pyta nas, że ma taki pomysł, że „nie wie czy może” i „czy się zgodzimy”, ale chciałby dołączyć do nas.

Prawie przeskakujemy przez ten telefon do Olsztyna, aby skopać mu cztery litery za takie pytania.

Oczywiście. Cieszymy się jakbyśmy wygrali na loterii.

Dopiero na koniec następnego dnia w Krynicy możemy zaznać prawdziwego posiłku. Tradycji staje się zadość, i to co miało dać nam jeść po drodze było zamknięte albo…. „dajemy jedzenie dla tych, którzy u nas śpią”. To był tekst dnia.

Ten ostatni komunikat bardzo nas zaskakuje. Mam propozycję, że zapłacimy także za nocleg, byle tylko zjeść. „Zarobi Pani dodatkową kasę, miejsce będzie dla kogoś innego” – mówię.

Pewny, że taki argument ostatecznie Panią przekona, jestem pewien końcowego sukcesu.

W końcu po drodze z Sebastianem schabowe z ziemniakami i surówką zostały już zjedzone 😉

Pani na to: „ja jestem w KRUS a nie w ZUS. Nie chcę mieć kłopotów. Poza tym jedzenie mam od 17.30”

I tak oto, niemal jak Koziołek Matołek, wyruszyliśmy dalej.

Krynica była miejscem poszukiwania apteki. Dosłownie wykupujemy wszystkie dostępne plastry na pęcherze. Na placu zdrojowym otwieramy szpital polowy i naprawiamy stopy.

Najedzeni, z informacją, że za  2 dni widzimy się z Mariuszem i jeszcze Justyną Kamińską, którą poznamy, wyruszamy dalej.

To był pierwszy i jedyny raz, gdy Mario zadzwonił do nas, gdy szliśmy po płaskim 😊

Zmęczenie. Zmęczenie.

Przedzieramy się przez jakieś chaszcze. Ogarniająca nas senność jest coraz większa. W żartach mówię do Sebastiana, że tu żaden rowerzysta nas nie rozjedzie i można się położyć spać.

Ku mojemu zdziwieniu, przyjmuje moją propozycję. Jestem tak zszokowany, że kilkukrotnie chyba pytam go czy na pewno. W sumie to żartowałem, ale nie mogłem przyjąć tego daru od losu.

Szybko i sprawnie kładziemy się spać.

Ustalamy 2 godziny. Nie wiem czemu, ale decydujemy, że Sebastian ustawi alarm i idziemy spać. Zasypiamy momentalnie.

Ze błogości wyrywa mnie sen, że muszę pilnie zapłacić podatki w USA, bo wlepią mi karę 😉

Przebudzony, prawie wystraszony, chyba pytam Sebastiana coś w stylu „Czy ja prowadzę jakiś biznes w USA?

Po pytaniu „coooo?” sam zaczynam się śmiać, że to był ostry sen. Niezłe haluny…

Okazuje się, że sen o podatkach ratuje nas z opresji. Spaliśmy aż 4 godziny. Alarm był ustawiony….ale niewłączony.

To był pierwszy i ostatni raz gdy oparliśmy się o jedno urządzenie.

Beskid Sądecki przywitał nas pięknym wschodem słońca, widokiem na Tatry i wiedzą, że wiata w której pierwotnie planowaliśmy spać była zajęta.

Ludzie się dobrze przygotowali 😊

Wszystkie wejścia przełożyli gałązkami w kształcie „X”, jakby niedźwiedź albo inne zwierzę potrafiło czytać „nie wchodzić”.

W schronisku na Łabowcu okazuje się, niedźwiedź jest w okolicy. Kierownik wspomniał, że co rano go doskonale słychać 😊

Takie pizzy jak w Rytrze dawno nie widziałem. Aż strach pomyśleć jak wygląda rozmiar większy. Sebastian daje radę zjeść tylko połowę.

Dopiero jakieś 12 godzin później okaże się, że to dobrze, że przygoda z pizzą tak się zakończyła. Niezjedzona część zapakowana do plecaka uratuje nam motywację.

Kolejny planowany posiłek w schronisku na Prechybie się nie udał. Bo nie mogło być inaczej. Akurat wyjątkowo tego dnia kuchnia była czynna do 17:00. Jednym słowem, chcesz się odchudzić, idź z Ultrakrwią.

Po drodze burza z ulewą trochę nas spowolniła.

Od drugiego dnia towarzyszy nam codzienny konkurs i nawet forma pewnej rywalizacji między nami.

Zasady są bardzo proste: kto pierwszy założy buty bez żadnego głośnego stękania i użycia piękności polskiego języka, wygrywa.

To była prawdziwa męka. Każdy pęcherz, krwiak informował „Jestem tu i nie zamierzam odejść” 😊

Ja dodatkowo walczyłem o objętość w bucie. Lewa stopa tak mi spuchła przy kości, że na zejściu bolało jak cholera.

Zresztą zejście z Przechyby zapamiętam na długo. To ono mnie ostatecznie rozwaliło.

W Krościenku jesteśmy około północy. Zero szans na coś do jedzenia. Pierwszy wybór noclegu, to drewniane fotele nad Dunajcem. Rozpakowani w śpiworach, zgodnie stwierdzamy, że to zły pomysł.

Miejscowi imprezowicze stanowili dla nas zbyt duże zagrożenie. Za bardzo martwiliśmy się, że wszystko nam zniknie 😊

Postanawiamy zmienić miejscówkę. Z śpiworami w ręku przenosimy się na drugą stronę.

Ciekawe, co pomyślała przejeżdżająca policja 😊 Na szczęście się nie zatrzymali.

Nasz wybór padł na miejsce przy ….zamkniętej knajpie.

Dwie godziny szybko mijają. Szybkie pakowanie, pizza z Rytra, która daje moc i start.

Z nadzieją, że dam radę, startujemy. Po 400 metrach podejmuję najtrudniejszą decyzję – kończę. Nie chcę spowalniać Sebastiana, zwłaszcza na zejściach. Ból jest do kwadratu.

Opuchlizna, a w zasadzie ból na kości, minie po 3 tygodniach.

Robi się taka mgła, że Sebastian po wyjściu na trasę postanawia się przespać. Nic nie widać, a nie chce błądzić. Ja, w oczekiwaniu na ranek, postanawiam spać przy studni.

Dla Sebastiana rozpoczyna się nowy dzień w Gorcach, w którym towarzyszyć będą mu Mario i Justyna.

Wieczorem widzimy się w Rabce.  W ciągu dnia nad Gorcami przechodzi ogromna ulewa z burzą. To w Rabce podjąłem ostateczną z ostatecznych decyzji „STOP THE RACE”. Wcześniej miałem jeszcze nadzieję…

Choć dla mnie Tor des GSB się zakończyło, to mentalnie byłem z ekipą. Te krótkie rozmowy przez telefon były jak powiew świeżości i plaster na ból zejścia z trasy.

To zawsze boli, ale to była jedyna rozsądna decyzja. Gdyby to były zawody sportowe, to bym walczył. Tu poddałem się, będąc gdzieś myślami przy organizacji biegu na WTT i tego co jeszcze muszę zrobić.

Pierwotnie mieliśmy kończyć w niedzielę w nocy, taki był plan. Pogoda zrobiła swoje.

W Beskidzie Żywieckim wspaniałomyślni drwale tak wycieli las, że nie było żadnego oznakowania. Zmęczenie sprawiło, że ekipa się pogubiła.

Od Węgierskiej Górki Sebastian napierać miał sam. Tak miało być.

Niespodziankę zrobił Piotr Pogocki, który na ostatnich kilometrach towarzyszył Sebastianowi, a Łukasz Biela w imieniu całej ekipy Ultrakrwi przywitał Sebastiana w Ustroniu.

Zrobił to!! Zrobił!!

Chciałem krzyczeć na całe osiedle.

Jestem dumny, że mogłem towarzyszyć Mistrzowi przez te kilometry.

Spaliśmy wszędzie, nawet przy kościele 😊

Największym wyzwaniem nie były kilometry, tylko pogoda i moje buty, które swoją młodość miały jakieś 800 – 1000 km wcześniej.

Dziękuję wszystkim za każdą motywację, za bycie z Ultrakrwią, za oddanie krwi w ramach letniej edycji.

My zaczynamy intensywnie organizować edycję zimową, w której Sebastiana nie będzie.

Wspólnie z Sylwią szykują się do życiowej ultra przygody. W ekipie Ultrakrwi będzie nowy mały człowieczek 😊

Sebastian jesteś WIELKI, nie tylko swoim wyczynem, ale to jaki jesteś.

Dziękuję za wspólną przygodę.

Jacek